wtorek, 1 listopada 2011

Cud nad Wisłą

Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni go zobaczyliśmy. Cud. Coś, co nie miało szans, aby się wydarzyć. Ale się zdarzyło. Samolot wylądował na płycie lotniska bez podwozia, bo się nie otworzyło. Samolot wielki i ciężki z dwustoma pasażerami na pokładzie. A gdyby silnik się urwał, a gdyby kadłub się przechylił, a gdyby uderzenie o podłoże było większe. Nie ma po co gdybać. Pan Bóg chciał to posadził samolot na ziemi szczęśliwie.
Siedzę sobie i zachwycam się tym zdarzeniem. Wiem, że nie tylko ja. Bo patrzenie na cud sprawia, że wiara w nas rośnie. Oglądam film w zwolnionym tempie śledząc każdy krok maszyny. Widzę jak się zbliża do ziemi, jak leci tuż nad nią by w końcu dotknąć jej swoim wielkim brzuchem. Widzę iskry, które szaleją tuż obok silników i wiem, że Ktoś nie pozwolił im spowodować wybuchu. Bezpieczne lądowanie. Awaryjne, lecz bezpieczne, bo nikomu nic się nie stało.
A złożyło się, że tego samego dnia przeczytałam w kalendarzu: "Pan Bóg nie obiecał nam bezpiecznego lotu, On obiecał nam bezpieczne lądowanie". Zbieg okoliczności? A może nie. Może czas zrozumieć, że bez względu na to jaki jest nasz lot, jak wiele niebezpieczeństw w sobie kryje i ile nas kosztuje, jedno jest pewne: Bóg obiecał nam bezpieczne lądowanie. Jak dobrze jest być Twoim dzieckiem Tatusiu. Z tobą wszytko jest możliwe.